Translate
Saturday, 7 February 2015
'BLUEGRASS'. Fragment Dwunasty.
'XXXIV'
Maria, Andre i pies Azor powitali ich przed swoim drewnianym domem. Ogrodem był las.
Dęby, brzozy, sosny oraz różne pomniejsze rośliny rozstępowały się, tworząc leśny dukt
prowadzący do siedliska.
Tuż przed drzwiami, niewielki ogródek kwiatowy. Na tarasie w donicach róże i pelargonie.
Za domem polana a na jej środku Drzewo. Pod Drzewem stół i ławki. A w głębi aronie, agresty, maliny.W mocno limitowanej ilości.
"To miejsce ma być wypoczynkiem i radością. A nie dodatkową pracą" - usłyszał Paputek od
Andre, który oprowadzał go po ogrodzie. "O, tu proszę ja ciebie rosną rudbekie. Same rosną!
Maria wsadziła do ziemi korzenie, takie co to sąsiadka chciała wyrzucić, bo stwierdziła, że za
dużo tych chwastów, a u nas kwitną przez całe lato. Roślina, jak ją dobrze potraktujesz, potrafi
się odwdzięczyć. Zresztą tak samo, jak każde stworzenie..."
Azor, który lubił przysłuchiwać się ludzkim rozmowom, nie odstępował ich ani na krok.
Teraz zamerdał ogonem na znak, że to najprawdziwsza prawda, i ułożył wygodnie na trawie.
Paputek popatrzył na kwiaty.
"W Nowym Meksyku rośnie ich sporo. Amerykanie mówią na nie "Czarnooka Zuzanna".
Jak byłem mały, Ciocia Rita kazała mi to pić kiedy byłem przeziębiony, albo podejrzewała, że
mogę mieć robaki. Brałem wtedy kamienie i piasek do buzi i stąd te obawy. Pablo mówił, że jego żona kąpie się w tych ziołach i dlatego ma najpiękniejsze ciało w całym pueblo. Mówił też, że są antidotum na ukąszenie węży. Ale jak pamiętam w naszej wiosce nie było przypadków ukąszenia, więc i nie było okazji, żeby przekonać się czy lekarstwo działa."
"No to dobrze, że nie było, bo obawiam się, że Zuzanna nawet czarnooka by nie pomogła" -
zaśmiał się Andre.
"Andre" - Paputek spojrzał na niego uważnie - "Jesteś taki jak mój nauczyciel i przyjaciel Steven. Przy każdej okazji podśmiechiwał się ze skuteczności ziół i modlitw, ale jak go postrzyknęło i nic
nie pomagało, kazał się zawieść do kręgarza i zapomniał, że nazywał go szrlatanem."
"No bo jak go bardzo bolało, to co miał robić" - Andre najwidoczniej wczuł sie w sytuację Stevena.
Maria z Ciocią Lolą nakrywały do stołu. Maria przygotowała zupę z dyni i pierogi. Ach, co to
była za uczta! Paputek nie mógł się nachwalić. Powiedział nawet, że pierogi należą do pierwszej piątki jego ulubionych dań.
"Zastanów się jakie pierogi, Paputku. Bo jak zaczniesz wyliczać, to zajmą ci całą pierwszą dziesiątkę" - dogadywał Andre
"Każde pierogi jakie robi Maria" - zdeklarował Paputek z entuzjazmem.
Był oczarowany Marią. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, żeby zwracać sie do niej "ciociu".
Maria to Maria.
"A jak tam Paputku, jak ci się żyje w tej Anglii?" - podpytywał Andre - "Zimno? Deszczowo?
I pewnie całkiem inne życie niż w Meksyku."
"Zupełnie inne" - przytaknął Paputek
"Andre" - wtrąciła się Maria - "Mówiłam ci przecież, że Paputek przyjechał z Nowego Meksyku."
"Ano tak"- Andre zaraz się poprawił - "To Stany. No, ale klimat zbliżony.
Nie tęsknisz za Ameryką?"
"Nie" - odpowiedział szczerze Paputek - "Gdybym tęsknił, wróciłbym tam. Nie mówię, że nie
wrócę, ale teraz jest czas na inne sprawy."
Maria była ciekawa tych innych spraw i Andre znał ją na tyle, bowiem zaproponował :
"Jeśli pozwolisz Lolu, to zapraszam cię na partyjkę szachów. Od dawna mi to obiecujesz. A oni
niech sobie porozmawiaja o tych 'innych sprawach'."
Maria patrzyła na Paputka i miała łzy w oczach. Odczuwała wzruszenie, jak zawsze, kiedy przypominała sobie dawne historie. Patrzyli sobie w oczy i to wystarczało. Że też ten chłopiec przemierzył tyle tysięcy kilometrów, żeby usiąść pod dębem w ogrodzie Marii.
Maria biegle posługiwała sie esperanto. Paputek przeszedł na swój drugi język - hiszpański. Rozmawiali i doskonale się rozumieli. A mieli sobie tyle do powiedzenia. Andre, patrząc na nich
z oddali zwierzył się Loli :
"Tyle lat żyję z Marią i ciągle potrafi mnie zadziwić. Tylko popatrz na nich Lolu. Wyglądają
jakby znali się całe życie. A Paputek zastrzegał się, że nie mówi w żadnym słowiańskim języku.
I co widzimy? Gadają jak sąsiadki, które spotkały się na targu."
"Och, Andre" - westchnęła Ciocia Lola - "Oboje dobrze wiemy, że dla Marii nie istnieją ograniczenia. To wielkie błogosławieństwo, że ją mamy."
Maria z Paputkiem właśnie do nich wracali.
Andre podniósł się z fotela i ogłosił : "Piąta popołudniu, pora na angielską herbatę. Paputku,
a wy tam w tej Anglii pijecie z mlekiem, prawda?"
Paputek musiał się przyznać do niekompetencji w tej sprawie, usprawiedliwiając się :
"Niestety, rzadko piję herbatę. Traktuję ją jak inne zioła i piję tylko od czasu do czasu.
I nigdy z mlekiem."
"Z tego co wiem, nikt z tego grona nie dolewa mleka do herbaty. I nie słodzimy. Zgadza się?"
"Zgadłeś jak zawsze Andre" - przyznała mu rację Ciocia Lola. Popatrzyła na Paputka
i przypomniała sobie : "Paputku..."
"Wiem, wiem Ciociu Lolu, powód dla którego na twojej bransoletce znajduje się jeleń" -
przerwał jej Paputek
"To na tej bransoletce? " - Andre był wyraznie zainteresowany. Przyglądając się jej z bliska
zauważył : "Rzeczywiście bardzo oryginalna. U nas takiej nie kupisz. Prawda Mario?" -
zwrócił się do Marii.
"No oczywiście Andre. Przecież ta jest zrobiona specjalnie dla Loli. Paputek przywiózł ją
z Meksyku." - dodała
"Z Nowego Meksyku, Mario" - z pewną satysfakcją Andre poprawił Marię.
"W każdym razie z Ameryki" - podsumowała Ciocia Lola nie pozwalając, by rozmowa przeszła
na inne tory - "I teraz Paputek opowie nam wreszcie co wie..." - poprosiła.
"O jeleniu" - podchwycił Paputek.
Andre nadal analizował technikę wykonania bo wtrącił : "Wysokiej próby srebro. Grawerka też niczego sobie. Maria a ten kamień... Ty się znasz na tych czarach. To turkus chyba. Poprawia pamięć?" - podpuszczał Marię.
"Oj, Andre. Nie znasz się a mówisz" - Maria, ku rozbawieniu obecnych dała się wkręcić -
"Na pamięć pije się geriawit a nie turkus."
Ciocia Lola z Paputkiem z trudem powstrzymywali śmiech. Andre udawało się zachować
udawaną powagę.
"Zresztą niech Paputek powie" - Maria chciała szybko zakończyć te rozważania.
Paputek zastanowił się przez chwilę i zaczął opowiadać :
"Myślę, że o turkusach rzeczywiście Maria wie najwięcej. Ja powiem o jeleniu.
Jeleń przynosi człowiekowi wiele darów. Pierwszym z nich jest siła marzeń. Drugim, odwaga
i zaufanie, by pokonać strach przed nieznanym. Trzecim, siła wytrwania w podążaniu własną
drogą. Jelenie kochają noc, stąd dają ci wskazówki do zrozumienia cienia, z którym mierzy się
każdy człowiek. Pomagają też zrozumieć emocje, którym dajemy się czasem ponieść.
Od Pabla usłyszałem Pieśni Jelenia. Przytoczę jej słowa, bo wyjaśniają wiele."
Zamilkł na chwilę, żeby sobie dokładnie przypomnieć tekst, po czym wyrecytował :
"Przywołujesz mnie
Przychodzę,
bo jesteśmy sobie równi.
Pytasz mnie
Odpowiadam,
bo jesteśmy sobie równi.
Niewzruszenie podążaj własną drogą,
Niewzruszenie podążaj własną drogą.
Ufając, pamiętaj o ostrożności.
Schronienie znajdziesz wśród drzew.
Kiedy znajdziesz się w otwartej przestrzeni,
Rozglądnij się, ale nie patrz za siebie.
Ufając, pamiętaj o ostrożności.
W świetle księżyca
zobacz swój cień
i pozbądź się starych nawyków.
Odwagą pokonaj strach przed nieznanym.
Na skraju nieznanego
czeka wiadomość.
Niewzruszenie podążąj własną drogą,
Niewzruszenie podążaj własną drogą."
Tym razem Ciocia Lola tłumaczyła kolejno wers po wersie. Wyglądało to jak dialog. Miało
swoją melodię i rytm. Jeszcze chwilę wszyscy pozostali w milczeniu.
I wtedy Andre bardzo ostrożnie skierował swoją dłoń w kierunku rosnącej nieopodal kępy
rudbeki. Żółte płatki tworzyły aureole wokół czarnych środków.A tuż ponad, unosiła się delikatna, prawie przezroczysta ważka.
"Gadziogłówka" - szepnął Andre, jakby w obawie, że głos może spłoszyć ważkę -
"Zatrzymała się w powietrzu, pewnie dostrzegła jakąś muchę albo komara. Niby taka krucha, a prawdziwy z niej drapieżnik."
Ciocia Lola przyglądała się ważce. A ta odlatywała w różne kierunki, by powrócić w to samo miejsce.
"Właśnie dlatego dla Indian stała się symbolem zmiany prowadzącej do samorealizacji.
Zauważyli jej umiejętność skupienia uwagi na wybranym celu, fizyczne przystosowanie i zdolność odnowy." - dodał Paputek.
W tej właśnie chwili Azor, który leżał spokojnie przy nogach Andre, zerwał się i z głośnym szczekaniem rzucił w kierunku wiewiórki, która przeskakiwała z gałęzi na gałąź.
Ważka zniknęła.
'XXXV'
Paputek wrócił do Anglii z torbą polskich cukierków. Nauczył się ich nazw : 'krówka',
'kukułka', 'tititaki', 'kasztanki'... Przywiózł też prezenty dla Gieni. Od Cioci Loli kupon aksamitu
w żyrafie wzorki, a od siebie oprócz słodyczy, płytę z muzyką jak najbardziej krakowską. Tak doradziła mu pani w księgarni na krakowskim Rynku.
Umówili się jak zwykle w 'Pod zdechłym Azorem Cafe'.
"Lubię tę atmosferę" - powiedziała Gienia - "Tu jest tak, jak na dworcu, tylko jeszcze gorzej."
"Przecież nie podróżujesz, więc skąd to nagłe upodobanie?" - zainteresował się Paputek
"Paputku, kierujesz się zbyt prostą logiką.
Czy gdybyś zobaczył mnie wychodzącą ze szpitala, pomyślałbyś, że jestem chora?" -
zapytała Gienia. Paputek zastanowił się chwilę.
"Nie, ponieważ ze szpitala ludzie nie wychodzą o własnych siłach. Są obandażowani, albo na wózkach, albo o kulach asekurowani przez pielęgniarkę."
"Paputku" - zniecierpliwiła się Gienia - "Nie mówię o chirurgii ani intensywnej terapii.
Chodzi mi o zwyczajne wyjście ze szpitalnego budynku"
Paputek znowu zaczął myśleć.
"No dobrze. Może dam prostszy przykład" - Gienia starała się być wyrozumiała -
"Czy, gdybyś zobaczył mnie wychodzącą z cmentarza, pomyślałbyś, że umarłam?"
Tym razem Paputek zareagował natychmiast :
"Oczywiście, że nie. Przecież potrafię rozróżnić astrale od żywych ludzi."
Gienia odpuściła, widząc, że nie tędy droga.
"Chodzi mi o to, że nie wszysto wygląda tak, jak wygląda" - powiedziała
I Paputek zrozumiał.
'XXXVI'
Odkąd zamieszkała w Brajtonie, Gienia lubiła wszystko, co wiązało się z tym miastem.
Również, a może nawet zwłaszcza, dworzec kolejowy. Dobrze czuła się w tej przestrzeni.
Zaglądała tu od czasu do czasu, gdy było jej po drodze. Zajmowała miejsce między stoiskiem
z kwiatami a patiserią, gdzie uprzednio kupowała kawę. Nawet przy bardzo dużym ruchu, nie
było tam zbytniego zamieszania. Ludzie witali się i żegnali. Obserwowali tablice z godzinami odjazdów i przyjazdów pociągów. Niekiedy czekali siedząc, o ile udało im się załapać na wolne miejsce. Zazwyczaj czytali gazety lub, co było częstsze, bawili się telefonami i tabletami.
Gieni zdarzało się bywać tam o różnych porach dnia.
Kiedy ostatnio odwiedziła dworzec, zupełnie nieoczekiwanie doświadczyła silnego spiritualnego uniesienia. Wchodząc, odniosła wrażenie, że przenika ją anielska muzyka. I nie było to tylko wrażenie, bowiem kierując się w stronę patiserii, zauważyła pomalowane w żółto-czerwone
pasy pianino. Ludzie wchodząc wejściem głównym trafiali wprost na nie, oraz siedzącego
przy nim artystę. Artystą mógł być każdy, kto podjął wyzwanie, zachęcony widniejącymi tuż
ponad klawiaturą słowami 'please play me'. To miejsce było źródłem dźwięków, które tak
poruszyły Gienię.
Starszy Pan dający właśnie koncert, grał z taką swobodą, jakby całe życie uświetniał swą muzyką eleganckie przyjęcia.
"Może rzeczywiście tak było?" - zadumała się Gienia. I w jednej chwili przenosi się w czasie. Pierwsza połowa lat pięćdziesiątych minionego stulecia. Hove. Apartament przy Palmeira Square. Koniec czerwca. Sobotnie popołudnie. Z otwartych okien dobiegają delikatne dźwięki fortepianu. Jazz, muzyka filmowa, przedwojenne przeboje. Młody muzyk jest mistrzem nastroju.
"Jak dobrze, że był zbyt młody, by iść na wojnę" - Gienia pobieżnie oceniła jego wiek
i odetchnęła z ulgą.
"Mógłby zginąć i nie byłoby tego całego zdarzenia..." - pomyślała ze smutkiem. Ale zaraz, zaraz. Czyżby się przesłyszała? Nie, wyraźnie słyszy to imię. Sybil. Czyżby...? Tak to Sybil.
Znajduje się w cetrum uwagi. Przyjmuje gratulacje. Odpowiada na pytania. I... Nie, Gienia
wyraźnie usłyszała. Ktoś zwrócił się do niej 'Lady Captain'.
Gienia powróciła do rzeczywistości. Tym bardziej, że artysta zniknął. Pewnie nadjechał pociąg,
który zabrał go w miejsce przeznaczenia. Przeznaczenia...?
Gienia posmutniała. Jest tyle niedokończonych historii. Ludzie pojawiają się w naszym życiu i znikają, zostawiając zeschnięte okruchy pamięci. Albo jakąś tajemnicę, niezadane pytanie, odpowiedź niezupełnie na temat...
Dworcową przestrzeń znów wypełniła muzyka. Gienia spojrzała w kierunku pianina. Nieliczni
o tej porze podróżni zatrzymywali się, tworząc grupę słuchaczy skupioną wokół artysty. Tym
razem był nim młody człowiek z lekką nadwagą i identyfikatorem wskazującym, że jest pracownikiem kolei. Grał pięknie. Coraz więcej osób zatrzymywało się, by nakarmić duszę i
przez chwilę trwać w zachwycie. Wszyscy znali tę kompozycję, chociaż co to i skąd to, nie
zawsze od razu wpadało im do głowy. Niekiedy tak się zdarza, że jakiś fragment muzyczny
czy literacki krąży po Wszechświecie w oderwaniu od korzeni. Nikt nie pamięta kiedy i gdzie
został stworzony, ale wszyscy go rozpoznają. Jego autor często ginie w mrokach niepamięci.
I nie ma to większego znaczenia. Jednak ten utwór nie powstał w zamierzchłej przeszłości i
był jak najbardziej rozpoznawalny. W niezwykłej przestrzeni wiktoriańskiej Brighton Station, czarowanie muzyką Yann'a Tiersen'a rozświetlało nie tylko w gienine serce. Podróżni, pociągi, zegary... wszystko poruszało się, przepływając miedzy czasem i pośpiechem. Muzyka
prowadziła ich do bezpiecznych miejsc.
Przez szklany dach przenikały promienie słońca. Gienia poczuła ciepły dotyk . Jej dłonie
zaczęły się poruszać. W jednej chwili zrzuciła ciężkie buty i tańcząc zaczęła zataczać meandry pomiędzy zasłuchanymi ludzmi.
Pianista zmienił rytm na żywszy, wyzwalający radość i pasję. Mały, czarny chłopczyk zaczął
tańczyć razem z mamą, ośmielając tym samym innych. Zniknęły bariery. Starsza Pani
pogwizdywała wesoło, ktoś inny wyklaskiwał rytm. Telefony komórkowe dokumentowały wydarzenie, nie tylko służąc bezpośrednim relacjom, ale także filmując i robiąc zdjęcia.
Atmosfera sprawiła, że nowo przybyli od razu włączali się do zabawy. Można powiedzieć,
że powstał niezamierzony chaos. Wprowadzając stonowane frazy pianista opanował sytuację
i przestrzeń spowiła liryczna lekkość. Działo się, by zamilknąć w trwaniu ciszy.
Gienia usiadła pod ścianą i patrzyła na ludzi będących w nieustannej podróży.
Patrzyła na siebie samą. Nie była przecież wyjątkiem.
"Falami przepływamy przez dworce, miasta, pustynie i oceany, by powracać tam, gdzie
zostawiliśmy swe serca." - szeptem zapisała w swej pamięci.
Ubrała buty i poszła zamówić kawę.
to już dwunasty, przedostatni
fragment mojej opowieści.
Na ostatni
z a p r a s z a m
w następną NIEDZIELĘ 15.o2.2015
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
Dorotko, zauroczyłaś mnie. A siedlisko Marii i Andre to wypisz, wymaluj Dom Maryli i Andrzeja. I Drzewo a pod nim stół i ławki. I ten dziki, magiczny klimat.
ReplyDeleteJuż dziś zapisuję się na książkę. Uściski i przytulasie.
Krystynko, jesteś bezkonkurencyjna (jako moja jedyna komentatorka:) w rozpoznawaniu rezonujących z rzeczywistością fragmentów:) I jedyną, która zapisała się na książkę. W związku z czym, pewnie jej nie wydam ale bardzo, bardzo się cieszę, że jest Ci bliska. Pozdrawiam xx
ReplyDeleteCzasem trzeba długo czekać i być cierpliwym. Ale też pomagać losowi. Dorotko, załóż sobie nową stronę na blogu i skopiuj tam posty z powieścią. Czas nie będzie ich przykrywał. A jak się dorobisz wielu komentatorów, miłośników, sympatyków to w każdej chwili będą sobie mogli poczytać. A przede wszystkim czytałabym ja i pewnie za każdym razem odkrywała coś nowego, jak to w dobrych książkach bywa.
ReplyDeletehttp://blogopasja.blogspot.com/2014/03/jak-dodac-zakadke-menu-karty-na-bloga.html